wtorek, 30 kwietnia, 2024
Kultura i rozrywkaTurystykaWiadomości

Pojechać do Ladakhu, cz.2

Rano w końcu ruszamy… Przez pierwsze dni pogoda niespecjalna, trochę pada, słońca niewiele. W wiosce Wanla, gdzie śpimy, akurat przyjechało objazdowe kino. Schodzi się niemalże cała wieś, a także mnisi z pobliskiego klasztoru. Kino w Indiach, to przeżycie samo w sobie. Publika podczas projekcji głośno komentuje, krzyczy, doradza głównym bohaterom. Akcja filmu dzieje się w Ladakhu, bohaterem jest dzielny młody, przystojny żołnierz. A potem dramaty, jakieś potwory, smoki, śmierć i sensacja. Tak w skrócie. Oczywiście dobro i miłość na koniec zwycięża.

Szlakiem którym idziemy już za kilka lat będzie można przejechać drogą. Na wielu odcinkach już jest gotowa, na kilku miejscach trwa budowa. Toteż jak ktoś się waha, radzę przyjechać tu szybko. Za kilka lat może być tu nieco inaczej.

Pod najwyższą przełęczą na trasie, Senggi La (4950m), pojawia się śnieg.  Szczęśliwie udaje się nam wejść bez problemów, ale musimy pomóc jednemu z naszych osiołków, który poślizgnął się w stromym miejscu i troszkę się poturbował. Na przełęczy widoki mocno ograniczone przez deszcz, wiatr i mgłę. Jak to w górach.

Przed przełęczą Seggi

Na trasie tłoku zbytniego nie ma. Mijamy się z kilkoma grupami zorganizowanymi. Takie trekkingi organizują lokalne agencje turystyczne. Chodzą na bogato, czyli z osiołkami lub z końmi, przewodnikiem, kucharzem, pomocnikami, namiotem – jadalnią, a nawet namiotem – toaletą.  Spotykamy też dwie osoby idące samotnie. To jest dopiero wyczyn.

Szóstego dnia dochodzimy do Lingsted. Mieści się tu bardzo znany klasztor, cel pielgrzymów z całego regionu. Trafiamy na porę posiłku. Zostajemy zaproszeni do przyklasztornej kuchni. Tam wśród pielgrzymów zostajemy poczęstowani tsampą i słoną herbatą. Całkiem niezłe, ale jakoś nie wchodzi. Trochę rozmawiamy, choć bardziej na migi, uśmiechamy się, robimy zdjęcia. Atmosfera bardzo życzliwa i spokojna. Niestety musimy iść dalej.

Klasztor w Lingshed

Ostatnie dwa dni trekkingu idziemy doliną rzeki Zanskar. Pojawia się pierwsza od tygodnia cywilizacja. Znaczy sklep. Asortyment uboższy od tych spotykanych w górach na Ukrainie. Bo jest tylko cola, zupki chińskie i herbatniki. No i papier toaletowy. Dobre i to. Upał niesamowity. Termometr na słońcu wskazuje 47 stopni na wysokości 3500 metrów. Nie wiem ile mogło być w cieniu, ale to nieistotne, bo tegoż przez dzień cały nie da się znaleźć. A miało być przecież tak zimno. Ledwo żywi dochodzimy do wioski Zangla. Sklepu nie ma, idziemy na herbatę do żeńskiego klasztoru. Ugoszczono nas w chłodnej i pełnej cienia sali pyszną gorącą herbatą. Oj jak dobrze. Załatwiamy transport do Padum i późnym popołudniem tam jesteśmy. Wszelkie oznaki cywilizacji przyjmujemy z ulgą i radością. Są sklepy, hotele, prysznic (z wodą jak spod lodowca ), internet ( niedziałający), restauracja i obowiązkowe lassi bananowe. Samo miasteczko różniło się od tych w dolinie Indusu. Już nie tylko buddyzm, ale pojawił się też islam. Na ulicach sporo mężczyzn w tradycyjnych strojach z brodami, zaś kobiet niewiele.

Dolina rzeki Zanskar

Koło południa ruszamy wynajętym jeepem do Kargil, do którego jest ok. 220 kilometrów. Mieliśmy nadzieję, że na wieczór zajedziemy. Niestety, zaraz po zachodzie słońca stajemy. Przed nami 150 metrów drogi zakrytej kamieniami i błotem. Musimy czekać na koparkę. Ta przyjeżdża rankiem, godzina pracy i jedziemy dalej. Niedługo potem powtórka z rozrywki. Tu było więcej do odgarniania, przyjechały dwie koparki z dwóch wsi i usiłowały przetrzeć drogę. Przy zawalisku zebrał się spory tłum ludzi czekających na odblokowanie drogi. Wszyscy z żywym zainteresowaniem oglądali postępy robót. Prawie każdy miał co chwilkę jakąś radę do operatora koparki. Po dwóch godzinach udało się. Ruszamy. I tak oto do Kargil dojechaliśmy po 25 godzinach od wyjazdu z Padum. Niezły wynik.

W Kargil w zasadzie nie ma nic ciekawego. Ale dla mnie miasto wydało się ciekawe. Zamieszkują je prawie sami wyznawcy islamu.  Gwar ulicy, przechodzący ludzie, targowisko, wołania muezina, wszystko intrygowało swoją odmiennością. No i tu były najlepsze somosy, bo z baraniną i cebulą. Właśnie, fakt, że znaleźliśmy się wśród muzułmanów niósł w sobie dodatkowy atut, bo w menu pojawiło się zdecydowanie więcej mięsa.

W Kargil rozdzieliliśmy się. Cześć grupy udawała się w kierunku na Śrinagar, by wracać już do kraju, a nasza trójka wracała z powrotem do Leh. Przed nami jeszcze tydzień pełen wrażeń.

Autobus odjeżdżał o czwartej rano. Przyszliśmy kwadrans wcześniej, na placu dworcowym ciemno, ani żywej duszy. W końcu znajdujemy jakiegoś kierowcę, on prowadzi nas do autobusu i wskazuje, że tym właśnie pojedziemy. W środku nikogo. Ciemno i cicho. Do odjazdu pięć minut. Głośno wołamy i nagle z dachu wychyla się dwóch mocno zaspanych mężczyzn. To nasi kierowcy. Po chwili  pusty wydawałoby się autobus ożywia, ludzie wstają z siedzeń. Nasz autobus jechał ze Srinagaru do Leh a w Padum zatrzymał się na noc. Kierowcy i pasażerowie cała noc spędzają w lub na aucie. Tak jest taniej, hotele przecież kosztują. Po chwili już jedziemy. Ciasno, bo fotele i wąskie i małe. Do tego przez cały czas głośna miejscowa muzyka. Sama w sobie może i ciekawa, jednak po 10 godzinach podobnych dźwięków i podanych na maksymalnej mocy głośników ma się już dość. I muzyki i autobusu. Wszystkiego. Po drodze stajemy by miejscowy specjalista od wulkanizacji zajął się dwoma dętkami. Sama droga oczywiście pełna ostrych zakrętów, czasami bez asfaltu, ale na szczęście przejezdna. I ze  zmieniającymi się pięknymi widokami co chwile. Do Leh dojeżdżamy ledwo żywi po 12 godzinach.

Kolejny dzień mija na odpoczynku i planowaniu tego co robić dalej. Mateusz w ramach tego odpoczynku wynajmuje rower i usiłuje podjechać na najwyższą przejezdną przełęcz Khardung La. Marne 2000 metrów przewyższenia. Pewnie by dojechał, ale z pośpiechu nie załatwił sobie permitu i zatrzymał go posterunek mniej więcej w połowie drogi. Ale wrócił zadowolony i pewnie wypoczęty. Piotrek przez pół dnia biegał za prezentami, zaś ja poszedłem sobie zwiedzić pałac górujący nad Leh.

Pałac w Leh

I co dalej? Zrezygnowaliśmy z pójścia na Stok Kangri, choć kusiło, bo to ponad 6 tysięcy metrów. W zamian wybraliśmy krótki trek pomiędzy dwoma jeziorami: Tso Moriri i Tso Kar. Załatwiliśmy transport, a ponieważ za konie zaśpiewano nam jakieś ogromne pieniądze, zdecydowaliśmy się odchudzić plecaki jak to tylko możliwe i iść samemu. Niby tylko trzy dni, ale większość powyżej 5 tysięcy metrów. Liczyliśmy jednak, że jakąś aklimatyzację mamy.

Ruszamy z rana. Pogoda z początku dość marna, w ciągu dnia zdecydowanie się poprawia. Koło 14 dojeżdżamy do wioski Korzok, położonej na 4550m u stóp jeziora Tso Moriri. Okolica prześliczna. Krajobrazy typowo tybetańskie, wielkie, naprawdę wielkie przestrzenie, łagodne góry i gdzieś tam pasące się stada owiec i bydła.

Popołudniem niesamowity spektakl z udziałem zachodzącego słońca, majestatycznego jeziora i zachwycających gór. Takich chwil nie sposób zapomnieć.

Rano decydujemy się na wynajęcie dwóch osiołków, które pomogą nam wnieść nasze plecaki na pierwszą przełęcz. W cztery godziny wchodzimy na Yalung Nyau La. To 5440 metrów. Nasz najwyższy punkt podczas tego wyjazdu. I rekord wysokości. Pogoda dopisuje, na przełęczy 30 stopni w słońcu. Można się opalać. Wokół góry, wszystkie sześciotysięczniki, niektóre wyglądają na łatwe. Nic tylko iść. Ale nie tym razem. Śpimy w rozległej dolinie na wysokości 5200m. Dużo, ale na szczęście już z nasza aklimatyzacją jest całkiem nieźle. Choć pół nocy nie spaliśmy.

W drodze na przełęcz Yalung Nyau

Kolejne dwa dni to dalsze wysokie przełęcze, doliny, pasące się jaki i owce. Idzie się trudno, ale radość z widoków i wędrówki jakoś to rekompensuje. Trzeciego dnia schodzimy w końcu niżej i łapiemy stopa, który zawozi nas pod jezioro Tso Kar. Mieliśmy sporo szczęścia, to było zupełne odludzie, a do przejścia było jeszcze 15 kilometrów na wysokości 4400m bez wody przy 30 stopniach. To chyba były trzy najlepsze dni z całego wyjazdu.
Rankiem przyjeżdża umówiony transport.  Po południu jesteśmy znów w Leh. Bardzo lubimy tu wracać. Już trzeci raz. Ostatniego dnia wybieramy się na spływ pontonem rzeką Zanskar. Jedziemy na punkt startu po drodze obserwując rzekę, ta wydaje się być dość bystra i spieniona. No, w końcu wzięliśmy najtrudniejszą opcje spływu. Sam nie wiem dlaczego, bo przecież nie umiem pływać. Pocieszam się, że nawet będąc dobrym pływakiem w takim nurcie to szanse miałbym niewielkie. Przebieramy się w kombinezony piankowe, do tego kapok, kask i buty. Wiosło do ręki i płyniemy. Okazuje się, że nie jest tak źle, z poziomu wody wygląda to jakoś lepiej. Aczkolwiek mokrzy jesteśmy już po chwili i prysznic mamy zapewniony co chwilę. W pewnym momencie z sąsiedniego pontonu wypada dziewczyna. Na szczęście po chwili wciągamy ja do naszej łódki. Chwila strachu i zostaliśmy dzielnymi szlachetnymi ratownikami. Ach…

No i czas nam wracać. Samolotem do Delhi i dzień później do Warszawy. 32 dni a minęło niestety zbyt szybko. Niewątpliwie wrócimy tu jeszcze. A przed mną za trzy tygodnie już czeka kolejna wyprawa, tym razem do Azji Środkowej. Ale to już zupełnie inna historia…

Tekst oraz zdjęcia: Paweł Goleman. Zapraszamy także na blog To tu to tam Paweł Goleman